Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/211

Ta strona została przepisana.

żyłeś, że ten niewolnik nie umie obchodzić się z parasolem? Ruf go nauczy.
Astjos. Rzeczywiście, słońce tu zbyt dopieka.
Wir-Wir. Słońce jest wielki pan — wolno mu. Zresztą szlachetnej skóry nie uczerni. Już tyle lat, obywatelu, cię smali, a jednak jesteś biały, bo pochodzisz z dobrego rodu. Tymczasem dziecko podłej krwi w tydzień się zabarwi, chociażby nawet w zimie na świat przyszło. Aj! Gdybym nie był Wir-Wirem, myślałbym, że kret śmiał wleźć w moje nogi i ryje w nich sobie norę. Ruf, wysuń mi poduszki z pod nóg. Choroba, to także wielka pani — jej wolno dotknąć każdego. Moi obywatele, powiedzcie mi, dlaczego tu nie widzę tłumu ludzi i nie słyszę wesołego gwaru?
Heron. Owszem, przechadza się dosyć mężczyzn i kobiet.
Wir-Wir. Wam młodym już dosyć, mnie staremu — nie. Dziś choroba od rana piłuje mi stawy najostrzejszymi bólami, ale kazałem się tu przynieść, ażeby zobaczyć tę wielką radość obywateli z ogłoszonego edyktu o niewolnikach.
Heron. Istotnie wszystkich on ucieszył.
Wir–Wir. Tak? A gdzież są krzyki wesela, gdzie głośne zachwyty, gdzie rozpromienione twarze? Po wysłuchaniu takiej nowiny ludzie spokojnie przechadzają się i może mówią o najnowszych szlakach na sukniach kobiecych?... Stygną dusze w nowszych pokoleniach. Za 50 lat nawet bogowie niczyjej krwi nie rozeznają,