Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/212

Ta strona została przepisana.

tak się pomiesza. Żaden z tych sześciu moich niewolników, których tu widzicie, od czasu jak mnie noszą, nie przemówił do mnie ani jednego słowa, a gdyby się poważył otworzyć usta, oniemiałby pod chłostą. Nie ręczę, czy z moim wnukiem nie będą rozprawiali przy wspólnym stole. Aj! Wolę śmierć, niż widok tego poniżenia. Ale było ono naturalnem od chwili, kiedy panom odjęto prawo karania niewolników śmiercią. Mamy śliczne rezultaty tej wyrozumiałości. Tysiące niewolników poszły sobie na spacer.
Astjos. Chyba nie twoi, dostojny obywatelu.
Wir-Wir. I moi. Ale ja ich wyłapię i wszystkich własną ręką napiętnuję. A nie będę znaczkował — przypalę zbójom mięso do kości. Chybabym umarł, zanim mi ich przyprowadzą. Aj! Pordzewiały mi zawiasy w nogach... a bogowie nowych wprawić nie chcą. Czy tego herszta, który niewolników buntuje, jeszcze nie poćwiertowano?
Heron. Nie słyszałem.
Nadbiegł Tarlon.
Tarlon. Wszyscy niewolnicy porzucili robotę i odeszli.
Heron. Dokąd?
Tarlon. Nie wiem. Podobno mają odpłynąć z innymi, którzy zgromadzili się w lesie, do Arjosa.
Wir-Wir. Ha, ha, ha. Czy to prawda, że twoja żona chciała ich osadzić w pięknych klatkach i karmić siemieniem konopnem, ażeby jej ćwierkali, jak szczygły?