Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/213

Ta strona została przepisana.

Trzeba było to zrobić, to by ptaszki nie odfrunęły. Do widzenia się, moi obywatele.
Orszak z lektyką oddalił się w poprzednim porządku.
Heron. Co tu począć?
Astjos. Złapać ładną dziewczynę i przy niej o wszystkiem zapomnieć.
Heron. Muszę jednak pojechać do domu i wysłać pogoń.
Astjos. Nie kłopocz się, dogoni ich edykt.
Heron. Jadę.
Astjos. I na wieczornej zabawie nie będziesz?
Heron. Wrócę, tylko się trochę spóźnię.


Widok 11.

Ziemia spotniała obfitą rosą, kwiaty i zioła swojemi woniami zatopiły wyziewy skwarnego dnia, które już tylko cienką warstwą unosiły się nad ziemią. Gwiazdy rozsypały się po niebie w licznych stadkach. Co chwila zrywały się one pojedynczo i szybkim lotem przerzynały przestworze, jak gdyby w swawolnej gonitwie. Plac wybrzeża wrzał głośną rozmową mężczyzn i kobiet, chodzących i siedzących przy marmurowych stolikach, muzyką i śpiewem w namiotach, krzykami w sąsiednim gaju, śmiechem wszędzie. Przystojniesza wesołość wychodziła na widok, nieskromna kryła się w zacienionych ustroniach.

OBRAZ PIERWSZY.

Mężczyzna. Prawda, ty ulubienico bogów, ale czy pod czarem twoim mogę o czemś więcej pamiętać, niż