Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/217

Ta strona została przepisana.

Jala. Ha, jeśli nie będzie lepszej, to uciekniemy gdzieś daleko...
Astjos. Co ty mówisz?
Jala. Oświadczyłeś, że mnie kochasz, że pragnąłbyś być zawsze ze mną, że dzień dzisiejszy przedłużyłbyś do końca swego życia, ja — również, więc co cię właściwie dziwi?
Astjos. To wywołałoby zgrozę.
Jala. Czy ten puch zdołałby zważyć nasze szczęście?
Astjos. Nie, Jalo, to niepodobna.
Jala. Ha, ha, ha, niepodobna! Biedny lis znowu zwinął się ze strachu. No nie drżyj, nie będę tego żądała. Zatrzymam cię tylko w pułapce, w którą dobrowolnie wpadłeś. Widzisz, mój piękny, ja nie należę do tych kobiet, które godzą się na to, ażeby mężczyzna zaczął je kochać o zachodzie słońca, a przestał o wschodzie. Nie idzie mi zaś o przyjemność posiadania go długo, ale także o nieprzyjemność stania się ofiarą jego oszustwa. Ze wszystkich podłych własności człowieka najbardziej nienawidzę kłamstwa. Jeżeli powiesz otwarcie, że zapragnąłeś mnie dla chwilowej rozrywki — mogę uledz lub przebaczyć ci tę zniewagę; ale jeżeli powiesz, że mnie kochasz, a chcesz tylko udaną miłością pokonać mój opór, to jesteś w moich oczach nikczemniejszym od kapłana, okradającego świątynię. Takiego mężczyznę ścigałabym zemstą przez całe życie, otworzyłabym jego grób, wyjęła urnę z jego popiołami i kazała praczkom narobić z nich ługu.