Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/231

Ta strona została przepisana.

W odpowiedzi z góry padło:
Ar-jos!


Widok 15.

W spokojnem morzu leżał z nieruchomemi wiosłami statek na kotwicy, niby wieloryb, który schwytany hakiem wypłynął martwy na wierzch i rozpostarł swe długie płetwy. Księżyc skradł tej nocy słońcu pełną tarczę światła i oddawał je swej kochance — ziemi. Drobne fale, osrebrzone tymi blaskami, tworzyły na powierzchni wody ruchomą i migotliwą łuskę, jak gdyby zdzierganą z ogników. Cisza nie trącała nawet żagla, zwieszonego na maszcie, jak zwiędły kwiat na łodydze.
Wiankiem postaci ciemnych usiedli na pokładzie majtkowie i śpiewali chórem przyciszonym pieśń smętną, jak gdyby łzami nasiąkłą. Ostatnie jej tony ledwie odrywały się od ich ust i ginęły w niewyraźnym szmerze. Po długiem milczeniu zawiązali rozmowę.
— Mnie się zdaje, że niebo musi być dnem morza, że gwiazdy — to świecące rybki, które w niem pływają i które księżyc co wieczór łowi aż do świtu.
— Kiedy te same nazajutrz się pokazują.
— Może on ich nie zjada, tylko bawi się i złapane wpuszcza.
— E, to by mu się uprzykrzyło.
— To też on często wcale nie wyjeżdża na łowy.
— A ja przypuszczam co innego. Niebo jest zapewne podłogą pałacu bogów, a księżyc i gwiazdy to są ich klejnoty, które oni zdejmują z siebie na noc i rozrzucają.