Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/232

Ta strona została przepisana.

— Po cóż by rozrzucali? Może gwiazdy gubią po drodze, a księżyc, ich niewolnik, przez noc je zbiera i rano oddaje.
— Lekką ma pracę.
— Kto to wie! I on zapewnie bywa bity, bo wychodzi nieraz z twarzą obrzmiałą i czerwoną.
— Niewolnik nie może być szczęśliwy nawet w służbie u bogów.
— Prawda, zawsze jednak bóg jest sprawiedliwszy, miłosierniejszy, nie tak chciwy i okrutny, jak człowiek.
— O, tak, najgorsze dusze nie wlazły w ciała lwów, hyen, lampartów, ale w ludzi. Poprzednio byłem u pana, który pozwalał dzieciom kreślić nam na grzbietach kółka i strzelać do nich z łuku. Zanim niewprawny malec trafił w cel, utkał strzałami całe plecy. Dotąd mam jeszcze znaki tej zabawki.
— Ja miałem takiego, który za najmniejsze przewinienie kazał nas smagać drutami i rany przez trzy dni smarować octem.
— A co ja wycierpiałem! Przez lat kilka byłem własnością pewnego obywatela, który wydawał się niezłym. Ale raz zdechł nagle wół, którym orałem, a wyzwoleniec, zarządzający gospodarstwem, doniósł, że ja zwierzę otrułem. Pan kazał odrąbać głowę wołu i zawiesić mi na szyi, na której musiałem ją nosić dopóty, dopóki wszystko mięso z niej nie ogniło i nie opadło. Cztery tygodnie miałem pod nosem robaczywą