Arjos zrozumiał te nieme mary, a usta jego drgały jak gdyby potrącane niewyrzeczonemi słowami ich skargi. Powstał, mgła oczu skropliła mu się w łzy, a podczas gdy z odlatującego obłoku widm odciął się krąg świetlany i otoczył jego głowę, on złożył ręce na piersiach, odchylił natchnioną twarz ku niebu i zawołał:
Arjos. Eljonie, boże jedyny, daj sercu mojemu tyle miłości, ile jest w sercach ludzkich cierpienia!
Jak gdyby ogrom tej miłości w sobie uczuł, opuścił wyspę i przez jej szczerbę wstąpił na groblę, po której szedł ku brzegowi krokiem wolnym, z niegasnącą jasnością około głowy, niby duch świtu dnia słonecznego, niby żywa a upragniona pochodnia nadziei.
Oczekująca na stokach brzeżnej skały rzesza, ujrzawszy Arjosa, wydała przeciągły okrzyk bolesnej radości który wlał się w morze jak ogromna fala nagłego przypływu. Z tą falą wpadły również głosy niemych, sparaliżowanych, dotkniętych wszelką niemocą, którzy wstrząśnięci urokiem zbawcy i wiarą w jego nadziemską władzę, odzyskali mowę i siły ruchu. Potęga czaru i dowodów cudu przykuła jednak wszystkich do miejsca, a po gwałtownym wybuchu nastąpiła taka cisza, że słychać w niej było oddechy piersi, rozrzewnieniem wezbranych. Arjos, wpatrzony w masę ludzką, którą bezksiężycowa noc skropiła zaledwie rozcieńczonem światłem gwiazd, przebył groblę, wszedł wraz z kilkoma uczniami na najwyższą płaszczyznę wybrzeża i wyciągnąwszy ręce nad rozpostartym pod jego stopami tłumem, przemówił: