Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/254

Ta strona została przepisana.

na spoczynek. Mroki nocy, usłyszawszy tę pobudkę i spłoszone pierwszymi złocistymi strzałami, które rzuciło ku nim niewidzialne jeszcze słońce, zaczęły zwijać swe zasłony i pierzchać. Z miasta wydobywał się coraz głośniejszy tentent kopyt, wreszcie wyjechał spiesznie oddział zbrojny. Jego dowódca, mijając tłum, zapytał Arjosa:
Dowódca. Czy i ty, hetmanie, prowadzisz tę swoją bosą armię na wojnę?
Żołnierze parsknęli śmiechem.
Arjos. Niech wam bóg pomaga, dobrzy ludzie, kiedy jedziecie włóczniami zdejmować z drzew orzechy palmowe, a mieczami krajać chleb biednym.
Dowódca. Włóczniami będziemy zdejmowali głowy koczownikom, którzy się podkradają pod tabuny naszych koni, a mieczami pokrajemy im brzuchy.
Arjos. Jeżeli ich stworzyłeś, zniszcz. Każde życie do ciebie należy, które dałeś i utrzymujesz. A z czegóż poznamy, żeś bogiem, który sam tylko uczynić to może?
Dowódca. Nie traćmy czasu na rozprawę z waryatem. Dalej — marsz!
Popędzili cwałem.
Arjos. Nie bądźcie jako ślepe gromy, biegnące w chmurze orkanu, bo w nich miłości nie ma, lecz bądźcie jako tuman nasion, któremi wiatr ziemię obsiewa, bo w nich miłość jest. Czy widzicie czerwony kurz, dobywający się z pod kopyt końskich tego oddziału?