Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/265

Ta strona została przepisana.

osypał skąpiej, jak gdyby na nich usiadły łabędzie i wyskubane pióra rozproszyły około gniazd swoich. Śród tych skał zamieszkał pustelnik Aleb, niegdyś pan możny, który rozdawszy swe bogactwa, uciekł od ludzi, ażeby resztę życia spędzić w samotności, umartwianiu ciała i oczyszczaniu duszy. Ludzie jednak, którzy dla leczenia swych serc chorych potrzebowali nowej wiary i skutecznej pociechy, odnaleźli pustelnika i zaczęli do niego pielgrzymować. Świeżo obudzona ziemia śmiała się do pogodnego nieba, blaski słońca uganiały się po skałach za uciekającymi cieniami, a poranny wietrzyk zbierał śród krzewów niedopite przez trawy podczas uczty nocnej krople rosy, gdy Arjos i Bion stanęli przed grotą nad strumieniem, przed którą klęczał modlący się Aleb. Nieczesane proste włosy dosięgały mu bioder, a z wyjątkiem głowy i nagich rąk, tkwił w worku z jeżowych skórek, zszytych kolcami wewnątrz, z pod którego na bose stopy spływały strumienie krwi. Gdy ukończył modlitwę, powstał i rzekł:
Aleb. Ty zapewne jesteś Arjos, którego imię po ustach ludzkich krąży. Czego chcesz ode mnie?
Arjos. Przychodzę dowiedzieć się, czy twój bóg jest moim bogiem, a twoja nauka moją nauką.
Aleb. Nie. Gdyby tak było, mięka szata nie pieściłaby twojego ciała, włosy nie układałyby się zwinięte około twej szyi, ręce nie jaśniałyby delikatną skórą. Podobno twój bóg nakazuje miłość, mój — pokutę.
Arjos. Gdzie ci się objawił?
Aleb. Co noc schodzi z niebios i staje na śnieżnym szczycie tej najwyższej góry, niepokalanej oblubienicy swojej. Na całej ziemi jest to jedyne miejsce godne stóp jego, bo nigdy nie dotknięte stopą ludzką.