Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/268

Ta strona została przepisana.

drzewa i odłamał gałąź, która upadła na ziemię wraz z wisielcem.
Kto ci pozwolił opóźnić czas wyzwolenia mej duszy?
Arjos. Jeżeli sprzeciwiłem się woli boga twego, niech mnie zaraz ukarze. Wtedy uwierzę w niego.
Aleb spojrzał w niebo, jak gdyby oczekiwał cudu zemsty.
Nie ukarał — bo go niema. A mój bóg jest, bo pogodnem okiem słońca spogląda na nas z miłością. Alebie, uznaj się synem jego i chodź ze mną.
Aleb. Boże mój, czy mnie opuściłeś, czy cię rzeczywiście nie ma?
Arjos. Jeżeli gdziekolwiek dostrzeżesz ślady jego, porzucisz drogę moją. Teraz chodź ze mną.
Aleb. Boże mój, wstrzymaj mnie.
Arjos. Jakże ma wysłuchać prośby twojej, skoro nie istnieje?
Aleb. Nie istnieje? I to jest prawdą? Z nieba nie odzywa się najcichszy szept, któryby temu przeczył? Straszne milczenie... Bądź przewodnikiem moim, Arjosie. Idę z tobą.
Bion. Widzisz nad głową jego jasność?
Aleb. Tak, widzę.
Gdy odejść mieli, z wąwozów i ścieżyn górskich zaczęła zsypywać się do doliny gromada ludzi obdartych, wynędzniałych, poranionych, z rozpaczą lub obłędem w oczach, która otoczyła Aleba.