Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/274

Ta strona została przepisana.

stado naszych koni, przywiązał im do ogonów dwudziestu pasterzy.
— Ile on porwał kobiet z pogranicznych wiosek!
— A ile nabrał pieniędzy od tych, którzy się okupywali przeciw jego napadom!
— Orio! Spotkaliśmy go pod Omalem, gdy jechał z oddziałem na wojnę.
Jak klin rozłupujący pień, przecisnął się przez zwarte koło widzów stary niewolnik i stanął przy noszach.
— Tak, to Orio, mój pan poczciwy. Przez lat pięćdziesiąt karmił mnie resztkami jadła swoich ulubionych psów, okrył mi ciało, jak słodki melon, siatką blizn, kłuł mnie ostrogami, jak ukochanego konia, wybrał moją kobietę do namaszczania go olejkami, zamknął moje dziecko w żelaznym pancerzu, ażeby skarlało. Chciał bogu dorównać i tyle uczynić zła, ile on stworzył dobra. Nie zdążył, choć się spieszył.
Podczas mowy niewolnika Orio otworzył oczy i wyszeptał:
Orio. Przebacz mi... jesteś pomszczony... ty żyjesz, a ja... umieram.
I skonał. Beg, jak gdyby otrzeźwiony podmuchem śmierci, która obok niego zgasiła życie, odemknął również oczy.
Beg. Gdzie ten dobry człowiek, który mi włócznię wyjął i ranę opatrzył?
Arjos. Czego chcesz?
Beg. Połóż mi rękę na ustach.