Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/304

Ta strona została przepisana.

Kobus. Wszystko to mu jutro popsują. A sam sobie winien, byłbym go wykręcił, jak świderek. Ale on wolał wybrać sobie za obrońcę, swego boga. Ach ci marzyciele, zawsze podobni do zajączków, które chciałyby wieszać się na gałęziach krótkimi ogonami, chociaż wiedzą, że nie mogą nimi spędzić sobie z grzbietu muchy. Jednodniowe cielę nie ssie własnego kopyta i nie sądzi, że ma w gębie wymię krowy. A oni się tak łudzą.
Głosy. Miejsca, miejsca dla pana!
Kobus. Patrzcie, ten stary słoń tu przyjechał!
Wązkiem rozwarciem tłumu sześciu wysokich niewolników, przed którymi postępował brązowej skóry olbrzym, przyniosło do pręgierza lektykę, na której siedział Wir-Wir.
Wir-Wir. To on?
Głosy. Arjos.
Wir-Wir. Podajcie mi mój kamień.
Olbrzym wziął kamień i włożył go w dłoń swego pana, który drżącą ręką zamierzył się i ze złością cisnął.
Głosy. — Chybiłeś, obywatelu.
— Ja cię wyręczę.
Młody człowiek, który rej wodził w tłumie, pobiegł, przyniósł kamień i z wściekłością rzucił go w skazańca. Arjos zachwiał się, a na białej jego szacie z lewej strony piersi odznaczyło się czerwone piętno.
Celnie! W samo serce!