Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/312

Ta strona została przepisana.

w twarzy, podniósł oczy ku niebu i ciągle je tak trzymał, jak gdyby dojrzał tam swego boga.
Dowódca wydał komendę, wojsko zstąpiło się w kolumnę i odeszło. Za nim odjechali na wozie oprawcy. Tłum popatrzył jeszcze przez czas jakiś na wiszącego i nasycony widokiem męczeństwa, powrócił do miasta.
Arjos pozostał sam. Martwy, czy żywy, nie umiałoby powiedzieć nawet słońce, które schodząc z nieba, spojrzało po raz ostatni w jego twarz zżółkłą, zwróconą do nieba, oblekającego się powoli w gwieździstą szatę. Po skwarze dnia ziemia zanurzyła się z rozkoszą w kąpiel rosy, poczem noc owinęła ją do snu w mgły srebrne i mroki.
Idąc spiesznie drogą, stanęło u podnórza góry kilku mężczyzn. Zatrzymali się przed męczennikiem, a jeden z nich rzekł:
Aleb. Omyliłeś się Arjosie. On się nazywa nie Elion, ale Topan!
I odeszli. Wkrótce tą samą drogą nadbiegła kobieta. Pędziła ją jakaś wewnętrzna burza, której błyskawice migotały w jej oczach. Jak ciśnięta potężną siłą bólu, wpadła na wierzch góry i stanąwszy z rozkrzyżowanemi rękami przed męczennikiem, krzyknęła głosem, od którego dreszcze przebiegły noc.
Orla. Arjosie... mój!...
Arjos opuścił wzniesione oczy, spojrzał na nią, lekko drgnął, coś wyszeptał omdlałemi ustami i z rozjaśnioną twarzą skonał. Orla objęła jego nogi i targana gwałtownym płaczem, zaczęła je całować. Powoli wszakże ucichły