Strona:Pisma VI (Aleksander Świętochowski).djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

Helvia. Kłamiesz! Z moich źrenic iskry się sypią, przez usta płomień mi się leje, jak słup ognia płonę cała w tej ciemności. (Zrywa się i obejmuje tuż stojący posąg). Ach, jak to dobrze, że marmury zinme... chłodzą... (odskakuje). Chłodzi — mrozem swego zagrobowego gniewu... ojciec! Miro kochana, wynieś stąd posągi ojca i bogów, bo mnie swem spojrzeniem straszą. Zwołaj wszystkie mroźne wichry, niech mi twarz owieją! (Siada, Mira zaczyna ją wachlarzem chłodzić). O, tak... tak... moja Miro... (Zatapiając się w marzeniu). Westalki złorzeczyć musiały obowiązkowi swej czystości, oczarowane jego namiętnym wzrokiem...
Mira (czule). Uspokój się gołąbko i zaśnij.
Helvia (omdlałym i rozmarzonym głosem). Piękny, otoczony chwałą zwycięstw, witany okrzykami uwielbień... Niebo na przyjęcie go oblekło się w całą swą jasność, ziemia rozpromieniła się weselem najrozkoszniejszej zalotności, boginie przesyłały mu z po za obłoków miłosne uśmiechy, listki wawrzynu, pieszcząc jego dumne czoło, nienasycone pocałunkami, drżały upojone ich słodyczą... On jak Mars, w ludzkie ciało przebrany, rzucając spojrzeniami błyskawice, przed któremi oko słońca się zmrużyło i barwiąc zwrócone do niego twarze rumieńcami szczęścia, jechał wspaniały do świątyni, prując zwolna oblewające jego rydwan fale narodu. Gdy znikł w murach Kapitolu, zdawało mi się, że za nim wszystko powietrze tam wbiegło...