Strona:Pisma VI (Aleksander Świętochowski).djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Krystyna. Tobie mną pogardzać? A wiesz ty, chamski wiórze, żem ja szlachcianka.
Marek. Szlachecka szyszka.
Krystyna. Ze znanego rodu...
Marek. Drobnych szlacheckich pcheł, które w naszym kraju gęsto nogi panów obłażą. Twój ojciec pewnie jakiemu kasztelanowi lub wojewodzie językiem buty glansował, jego koniom ogony zawiązywał i za udo wołowe z konewką piwa na sejmikach służył.
Krystyna. Nie ruszaj go w grobie, nie ruszaj, bo jak mi jego pamięć droga, tak ci złą gębę podrę.
Marek. Za co, aniołku, za co? Myślisz, że nie wymawiałem Panu Bogu, dla czego mnie nie stworzył drobnym szlachcicem? Ale Pan Bóg odpowiedział: »Mój Marku, co ci potem? Czy sądzisz, że chodzić człowiekowi ze zgiętym karkiem wygodniej, niż z wyprostowanym? A zresztą: mieszczaninem nie jesteś, bo nie handlujesz, chłopem — nie, bo nie orzesz, żydem — nie, boś katolik, więc tylko wsadź za pas łyżkę i widelec, ażebyś zawsze był gotów do jedzenia, a będziesz szlachcicem bez herbu jak biskup inflancki bez kapituły. Nadto umiesz czytać, pisać, grać, rysować i ładne trzewiczki wyszywać; a tymczasem panna Krystyna czem na szlachectwo zasłużyła? Żebym jej dziurek w nosie nie przekłuł, to by uchem wąchała« Tak mi Pan Bóg odpowiedział.
Krystyna. Chyba bies z czarownicą, twoi rodzice,