Marek (przegląda się w lustrze i poprawia sobie ubranie). Uszki stoją — kapturek dzwoni — (zwróciwszy się do Krystyny) a zgadujesz panna, dla czego noszę strój czerwony? Dla tego, żeby się indory na mnie gniewały. Czemu to urodzona panna Paździora taka smutna jak nienakręcony zegar? Że ja się wyśliznąłem? Ach! święty mój patronie, toż przysłowie grozi: czem się kto żywi, tego woń wydaje. Więc nie pragnij panno Krystyno mną się karmić, bo będzie cię słychać błaznem. No, cóz tak wargi ze złością ogryzasz, jak gdybyś je dla wojewody obierała (bierze pantofelki ze stołu). Patrz, co za kunsztowna robota tych drobiazgów. A co za nóżki w nie wejdą! Dla tych cudownych nóżek naszej pani zostałem szewcem artystą, dla nich porzuciłem ciebie. Codziennie je ubieram. Ileby wojewoda dał za to szczęście! Zaproponuj mu, ażeby tobie szył chodaki i z twojemi nogami się pieścił (do wchodzącej Justyny). Nóżki moje, nóżki ubiorę.
Justyna (do Krystyny). Gdzie pan?
Krystyna. Nie wiem.
Marek. Gdyby była młodsza, może byłby przy niej.
Justyna (do Marka surowo). Milcz. (Do Krystyny) Zapytaj w trybunale. (Krystyna wychodzi).
Marek. Ona nie wróci, bo ją darowałem wojewodzie dla ułagodzenia go po stracie pani.