aż troskliwie spytałem, czy go noc tak gęsto i silnie wycałowała. Chciał mnie przyaresztować, ale że władza jego w dzień ustaje, więc radziłem mu, ażeby poczekał do wieczora. Czy nie słusznie? Pan Pielesz chyba ze smutku oniemiał. Bez potrzeby. Nic złego stać się nie może, bo kiedy palestranci w trybunale wyszli na ustęp i zaczęli pokornie śpiewać litanię, ja najgłośniej powtarzałem: zmiłuj się nad nami — to jest nade mną i Pieleszem. Chociaż znowu o mało ze mną coś bardzo złego się nie stało, nie licząc pętlicy, którą mi przy wyjściu ten drapichrust na szyję zarzucił. Woźny, który z wokandy sprawy wywoływał, czytać nie umiał, a ponieważ żaden ze światłych obywateli w tej trudnej sztuce wyręczyć go nie mógł, więc przysuwam się i zajrzawszy w papier, szepnę: Marek błazen przeciwko wojewodzie Krzysztofowi Ślepowronowi...
Michał (powstając nagle). Poproś tu żony mojej.
Marek. Woźny to podszepnięcie okrzyczał, a wtedy ja...
Michał (z gniewem). Poproś żony mojej.
Marek. Nie usłyszałem ojczulku, bo zdawało mi się, że ci wojewoda i żonę zabrał.
Michał (sam). Nieszczęście jak owad się pleni, więc może... Ale nie... Ona tak... (wchodzi Justyna, za nią