Strona:Pisma VI (Aleksander Świętochowski).djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Marek). Zasmuciłaś się pewnie mojemi strapieniami najniepotrzebniej. Patron zapewnił mnie, że pomimo groźb i przekupstw wojewody sąd niezawodnie oświadczy się za nami.
Marek. A wojewoda za panią.
Justyna. Dałby to Bóg, bo inaczej...
Michał. Cóż inaczej? Przecie są wyższe sądy.
Marek. W niebie.
Justyna. Ech, mój drogi, tak wątła nadzieja dobra dla tych, którzy umierają, ale nie dla tych, którzy żyć pragną. Gdybym jutro ze świata zejść miała, wystarczałaby mi nawet skłamana pociecha, że kiedyś moje pragnienie zadowolonem będzie; ale ponieważ jeszcze długo na ziemi zostać zamyślam, więc wolę łaskawość sądów niższych, niż sprawiedliwość wyższych.
Marek. A ja, gdybym w tych słowach mógł umaczać palce, oblizałbym i powiedział: bon sos!
Michał. W najgorszym wypadku coś nam zostanie.
Justyna. Wstyd.
Marek. Bon sos!
Michał. A chociażby nic, to jeszcze pracą zdołamy byt nasz dostatnio podtrzymać.
Justyna. Mój kochany, praca nikomu dostatku nie dała a nędzę często sprowadziła. Zresztą wyznam ci otwarcie, że ani sama nie jestem do niej zdolna, ani na twoją patrzeć bym nie mogła. Kto jeździł w powozie, ciągnąć go nie będzie. Życie rozumiem tylko w zaspokojeniu wszystkich potrzeb, bez tego jest ono