Strona:Pisma VI (Aleksander Świętochowski).djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Janina. Sądziłam, żeś wyszedł bez pożegnania się ze mną; chciałam zobaczyć.
Urban. Zdaje mi się, że dotąd ani razu tego miłego obowiązku nie ominąłem.
Janina. Kto to był u ciebie? Taką miał twarz bolesną.
Urban. Mój kolega uniwersytecki, Paweł Zdzitek.
Janina. Ach, to on! Inaczej go sobie wyobrażałam...
Urban. Sterał się w niedoli, zgorzkniał. Dzielny to był umysł, dzielny charakter, ale poszarpał się, poranił. Zaledwie go poznałem i zaledwie do ładu z nim doszedłem.
Janina. Czegóż chciał?
Urban. Jak prawie wszyscy, którzy mnie odwiedzają — pracy, miejsca w fabryce.
Janina. Ach, drogi, czy ty podołasz tylu żądaniom! Zarząd może ci wziąć za złe, że w krótkim czasie umieściłeś już paru protegowanych, a nadto ciężary domowe wzrastają...
Urban. Tak cię przeraża ten trzeci synek, który nam świeżo przybył?
Janina. A czwarty, mój brat, którego ci wniosłam w posagu...
Urban. Chodzi sobie spokojnie do szkoły, bawi się z naszymi malcami, a nikomu nie przeszkadza. Nie kwil, moja ziębo, jeszcze w naszem gnieździe pomieściłby się niejeden ptak.
Janina. Wabisz, więc zlatują. Znowu...