Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

Regina. Choćby do znudzenia.
Melania. Dla czego niedawno przyjmowałaś go pani tak często i wyróżniałaś widocznie?
Regina. Był dla mnie nowy, nie jest pospolity, a nadto sądziłam — że coś wart.
Melania. Nie wart — nic?
Regina. Dla mnie nic — co nie zniża jego ceny dla innych. Zgłodniały w pustyni arab — jak mówi dziecinna powiastka — byłby chętnie znalezione dyamenty na ziarnka ryżu wymienił. I ja więc może względem kosztownego klejnotu Krakowa jestem zgłodniałym arabem.
Melania. Czegoż więc pani pragniesz?
Regina (śmiejąc się). Ryżu.
Melania. Żart to dobry na odprawę mojej ciekawości. Nie gniewam się za niego, bo przywykłam podziwiać w pani talent dawania tej odprawy wszystkim, gdyż nawet tak groźnym wielbicielom, jak pan Ksawery. Czemuż go nie posiadam!
Regina. Talentu, czy pana Ksawerego?
Melania (ze smutnym uśmiechem). Zapomniałam o dacie mego westchnienia. Niestety! dziś na talent za późno — nie mogę go nawet pani zazdrościć...
Regina. Zwykły to żal kobiecy a słusznie nas karze. Umiemy przed doświadczeniem to tylko, co każdy kwiatek lub jagoda — wabić, a nie pamiętamy o tem, o czem żaden owad nie zapomni — bronić się...
Melania. Jak dawno pani wiesz o tej prawdzie?