Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/020

Ta strona została skorygowana.

Ksawery. Skądże taka chęć?
Melania. Z miłosierdzia.
Ksawery (udając wesołość). Orły w pokrzywach gniazd nie ścielą, tyleż dumy spodziewam się po moim opiekuńczym duchu, który w sercu pani pewnie sobie siedliska nie obrał. Litość jednak za litość: przyznaję się do żalu, jaki uczułem, dowiedziawszy się, że podobno panią każdy nowy dzień szalenie licytuje — in minus.
Melania. Nie ciesz się pan zawcześnie, bo chociaż oboje biegniemy na dół, pan spadasz tak prędko, że się nigdy w tym kierunku nie zrównamy.
Ksawery. Rzeczywiście nigdy — już jesteśmy nie dla siebie. W świecie dzieje się jak w klubie: świeżą taliją my panowie gramy a zużytą lokaje; a ponieważ pani już wysłużyłaś się pierwszym...
Melania. Więc mi pozostają drudzy, którzy kart nie znaczą i nie oszukują!
Ksawery (zbliżywszy się do Melanii z tajonym gniewem). Wyjdźmy z tej przenośni, która pani dodała za wiele odwagi i racz mnie pani po prostu objaśnić, kogo to ja oszukałem?
Melania. Objaśnisz się pan sam, tylko odpowiedz: kim ja jestem i komu to winnam?
Ksawery. Kim pani jesteś — nie potrzebuję określać, gdyż tu z pewnością w zdaniach się nie różnimy; co zaś do wątpliwości, komu pani obecną swą edukacyę winnaś, o ile wiem, byłaś w niej samouczkiem.