Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/022

Ta strona została skorygowana.

Melania. Naprzód pozwól mi pan ochłonąć, ażebym mogła dalej mówić beż wzgardy dla siebie i... (po chwili) O co idzie?
Ksawery. Przedewszystkiem o porozumienie. Traktowałem cię przed chwilą szorstko bez żadnej intencyi. Chciałem jedynie czemśkolwiek i na kimkolwiek zaraz powetować ukąszenie tej (wskazując na drzwi, któremi Regina wyszła) jadowitej żmii. Daruj mi więc, bo przed chwilą byłbym z gniewu aniołów krzyżował, zwłaszcza że mi obrazę powtarzały twoje usta, z których dotąd słyszałem tylko słowa...
Melania (przerywając). Nie męcz się pan daremnie tem czułem wspomnieniem: wolę pana widzieć strasznym, niż zamaskowanym.
Ksawery. Właśnie chcę zdjąć maskę i pomówić z tobą językiem z czasów naszej zgody. To jest wracam do ciebie, a za to żądam...
Melania. Co najmniej, żebym ci słońce zdjęła.
Ksawery. O, nie. Żebyś mi sekundowała w pojedynku z Reginą.
Melania. W jakim?
Ksawery. Bardzo niewinnym. Wspominałem ci już dawniej, że wybrałem sobie misyę nawracania waszego rodu, że lubiłem was jak gaj pomarańcz wabiących rękę, żeby je zerwała, że natura nie stworzyła mnie do piastowania tak uczuć, jak dzieci, że tyle tylko miałem kwalifikacyi na jednożennego gołębia, ile pragnąłem gruchać we dwoje, że wreszcie z tych powo-