Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/063

Ta strona została skorygowana.

Makary. Co się własnem żądłem zabijają — tak? Więc i ty swojemu habitowi złorzeczysz?
Jacenty. Ja? Bóg świadkiem duszy mojej, że nie!
Makary. To nic nie znaczy! Słuchaj mnie, pozatykaj w swej ciemnej celi wszystkie szpary, bo gdy się jeden promień życia przeciśnie, całą ci falami zaleje. Strzeż się, bo ściany za cienkie, mury za niskie a serce niepokonane. Dwadzieścia lat je dusiłem... (opamiętywając się). Ach! co mi jest! Braciszku mój, już czas do chóru... pobudź ojców... może z nimi łatwiej się pomodlę.
Jacenty. Już chyba wstali.
Makary. Albo niech lepiej śpią, może tak jak ja czuwać nie chcą. Siądź jeszcze. Powiedz mi, masz rodziców?
Jacenty. Ojca i matkę.
Makary. Pewnie źle cię wychowali, nie uczyli, nie strzegli od mniszych sideł a może wtrącili tu, żebyś starszemu bratu nie przeszkadzał...
Jacenty. Nie, księże gwardyanie. Pieścili mnie, oddali do szkółki a potem do seminarium, ażeby mnie los a sobie chwałę i pomoc zapewnić, bo bardzo biedni.
Makary. Więc oni cię lubią?
Jacenty. Bardzo.
Makary. I szczycą się tobą? Dla nich może niema nic droższego, pewnie chodzą dumni po ulicach i jawnie rozpowiadają wszystkim: mamy syna!... to nasz syn!... niczyj tylko nasz!... Bo ty nie wiesz, co to mieć