Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/206

Ta strona została skorygowana.

łaskawie i dał robotę. Po paru dniach woła mnie do siebie i powiada: tak cię polubiłem, że na znak łaski pozwolę ci wypalić fajkę konopi. Wypaliłem — choć to paskudztwo. Ale on każe nałożyć drugą, potem trzecią, czwartą, mdłości mnie zbierają, dziękuję, a on nastaje... Straciłem przytomność. Kiedym ją odzyskał byłem już własnością Tipu-Tipa, któremu wszystkich nas sprzedał.
Wanika. Oj!
Dżak. Może bym poddał się losowi, ale osadzono mi ręce i nogi w kłodzie drzewa razem z drugim niewolnikiem, który z rozpaczy zaczął jeść ziemię i umarł. Przez tydzień jego trup leżał przytwierdzony koło mnie w szopie, gdzie oczekiwaliśmy na inne transporty, z którymi mieliśmy razem wyruszyć. Ta męczarnia takiej dodała mi siły, że jednego dnia rozbiłem kłodę, uderzyłem Tipu–Tipa, który przechadzał się sam między nami i uciekłem.
Wanika. Wiatr cię uniósł?
Dżak. Strach. Już temu lat cztery, służyłem potem u anglika, który mnie przezwał Dżakiem, trzeci rok jestem u ojca Makarego, miałem więc czas zapomnieć o tym rekinie, a przecież dotąd drżę na wspomnienie imienia Tipu–Tipa. Gdyby na mnie spojrzał, wleciałbym mu sam w gardło.
Wanika. O, tak, i ja bym oszalała z trwogi, gdyby tu stanął.
Dżak. To nic dziwnego: ledwie cię ukradł matce,