Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/208

Ta strona została skorygowana.

wet w jasny dzień. Czarnego przeniknę, tylko z boku na niego spojrzę, żółtego — tylko go przodem obrócę, a białego nie odgadnę, chociaż go w około obejdę.
Wanika. A nasi państwo?
Dżak. Zęby słonia są także kością, a jednakże więcej warte, niż jego goleń. Tak i z ludźmi. Gdyby ojciec Makary i pani Regina wzięli w rękę zeschły kaktus, to by zakwitnął.
Regina (wchodzi). Rozpakowaliście wszystko?
Dżak. Kończymy.
Regina. Pospieszcie się, moje dzieci, chcę przejrzeć, co mi przysłano, i napisać jeszcze dziś listy przez okręt, który wieczorem odpływa do Europy. Nie zauważyliście skrzynki... a pewnie ta (bierze jedno z pudełek). Tak... Zaraz wrócę, tylko paru chorym dam lekarstwo. Gdzie ojciec Makary?
Dżak. W szkole.
Regina. Wanika niech pamięta zadzwonić na obiad dla robotników w plantacyi (wychodzi).
Dżak. Żaden bocian więcej odemnie świata nie zwiedził, a jednak nigdzie nie spotkałem takiego raju dla murzynów roboczych, jak tu: przecie to są jeńcy Gali, bo ich Tipu-Tipowi odbił; a tymczasem pani Regina płaci im za pracę i pozwala odejść, kiedy zechcą. A jak ona leczy nietylko swoich, ale i obcych ludzi! Teraz ma z piędziesięciu chorych w szpitalu.
Wanika. Może ona nie kobieta...