Lecz jej oko nie widzi, że — na znak jej doli —
poza nią, w toń posępną listki róż, powoli
strząsają Śmierć i Żądza, dwoje boskich dzieci.[1]
Wzruszenie moje jest dawniejsze, sięga czasów mej pierwszej młodości, którą, sam to czuję, zbyt często wspominam. Było to w ostatnim roku mego pobytu w gimnazyum, zimą, w piątek, w czasie śniadania. Nigdy boleśniej nie odczuwałem pospolitości i brzydoty życia; po refektarzu rozchodził się brzydki zapach smażenia, chłodny powiew przenikał nogi marznące w wilgotnem obuwiu, ściany ociekały wilgocią, a przez zakratowane okna widać było szare niebo i cienkie smugi deszczu. Uczniowie, siedząc przed czarnym marmurowym zatłuszczonym stołem, brzękali widelcami, a jeden z towarzyszów, jak to było zwyczajem, z katedry czytał na głos ustępy z historyi starożytnej Rollina. Patrzyłem, nie jedząc, na źle wytarty talerz, na szklankę, w którym był jakiś osad jakby zgniłego
- ↑ Przełożył Jerzy Żuławski.