Jam już zmęczony tą ciągłą gonitwą,
W której co chwila duch mój łamał skrzydła;
Nie mogłem niebios przejednać modlitwą,
A Syzyfowa praca mi obrzydła;
Nie chcę już ducha okiełznać w wędzidła,
Jak niesfornego rumaka przed bitwą,
By zwyciężonym powrócić z wyłomu,
Unosząc hańbę do pustego domu.
Ach, w tej bezbrzeżnej pustyni dla ducha
Niema gdzie widzeń swoich ucieleśnić!
Więc chociaż serce jak wulkan wybucha,
Samotne musi wieczność gniewu prześnić
I do grobowców przywyknąć milczenia,
Nim znajdzie w prochach ciszę zakończenia.
Wolę więc, pełen pogardy i wstrętu,
Odwrócić moje obłąkane oczy —
Od tego lądu próżnego lamentu,
Od tej przyszłości, którą robak toczy.
I zapatrzony w mój ideał biały
Stać jako posąg na ból skamieniały.
A kiedy słońce gasnące oświeci
Ostatni dzień mych marzeń i upadek
Strona:Pl Poezye t. 1 (asnyk).djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.