niemy, oszołomiony, potęgą Morza pijany,
drżący cichym zachwytem, jako wkwitnięte w brzeg piany.
I pod czaszką uczułem myśl rozwichrzoną, wspaniałą:
niby strzaskany diament nagle olśniło mi głowę
cudne, wieczne wspomnienie o tem, jak Ksenofontowe
Dziesięć Tysięcy Mężów, jak jeden mąż, zawołało:
– „THALASSA!“ – widząc Morze, rwące się do nich z oddali.
Kornie ukląkłem w piasku, twarz nachyliłem ku fali,
w dłoń zaczerpnąłem wody, błyszczącej, jak garść opali,
czystej, jak pocałunek dziecka, na ręku stopniały,
i usta me, jakby w szczęście, w tę wodę się wcałowały!
A gdym odchodził, mając za sobą z obu stron Morze,
niby dwa wielkie skrzydła o szafirowym kolorze, —
szum jednostajny, szeroki, w uszach mych bujnie się pienił,
młyny w nich wieczne jakieś mełły, pluskały się cudnie,
a zaś cały świat dziwnie zbękitniał i zazielenił,
jakbym dźwigał oczami wezbraną, bezdenną studnię.
Strona:Pod lazurową strzechą.djvu/014
Ta strona została uwierzytelniona.