NA ATLANTYKU.
Są takie chwile, cudne, choć powszednie,
kiedy się serce ni cieszy, ni smęci,
lecz tak, jak wszystko naokół, bezwiednie
bije olbrzymiem, jak ocean, tętnem. —
Miałem te chwile. Iżby nie zanikły,
lecz by się stały wspomnieniem pamiętnem,
niechaj ich urok opowie wiersz zwykły,
który układam sobie dla pamięci.
Po rozpląsanej Atlantyku głębi,
od nieba nisko, a od lądu zdala,
płynie mój okręt. Z pod steru się kłębi
i wstecz z pod wody wysnuwa się fala
malachitowa, zielona przejrzyście,
okryta piany serwetą dziurawą..
Szum nieustanny wre wśród wód, jak liście,
gdy o burt statku uderzą swą ławą.
Spoglądam przed się — na prawo — na lewo —
wszędy horyzont ma wodę w swem kole;
a naszych masztów gołolistne drzewo
w pośródku koła, jak na krągłym stole,
buja się, kreśląc po powietrzu krzyże
i esy, nagłe, jak chybki lot mewi.
Patrzę na fale... Jak wicher są chyże...
Z niczego fala taka się wykrzewi,