Przez cembrowinę nad zmarszczoną wodę
wdzięcznie się chyli zasłuchany w szum
— niby dziewczątka wytworne i młode —
drobnych irysów sino-złoty tłum.
Czasem obłoczek zmgławionej wilgoci
rzuci się na nie, jak welonu szmat.
Wnet każdy irys bledni się i złoci,
jak drobna twarz dziewczyny, wklętej w kwiat.
A czasem leci tam cała mgławica...
Kiedy opadnie, zamiast kwiecia grząd —
szereg dziewczątek oczy mi zachwyca,
z łodyg kwiatowych patrzą główki blond.
Najprzezalotniej nad basen się chylą.
Coś sobie szepcą, niewiadomo co.
Irysy — mgnieniem, a dziewczyny — chwilą,
marzą, jak kwiaty, jak kobiety, chcą
ujrzeć na wodnej tafli swe odbicie
i ucałować wodowtór swych ust, —
kochać się w sobie, jak w kochance, skrycie,
do siebie samej mieć tak grzeszny gust...
Lecz, nim się przegną przez marmur cembrowin,
sypnie w nich nowy od fontanny deszcz:
znów widzę kwiaty zamiast jasnych głowin,
jeno w kielichach gaśnie jakiś dreszcz...
Strona:Pod lazurową strzechą.djvu/022
Ta strona została uwierzytelniona.