Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/23

Ta strona została uwierzytelniona.

spotyka nas w tej wędrówce. Wszedłszy do jakiegoś sklepiku, zamieniamy ze sobą parę słów po polsku.
Czerwono-fezy jegomość, który nam usługiwał, zrywa się nagle i pędzi gdzieś szybko. Po chwili wraca, prowadząc ze sobą podeszłego staruszka, lat może 70-ciu, który od progu już woła drżącym głosem:
— Państwo Polacy, rodacy? A zkąd tu?
I zasypuje nas starowina prędkiemi, gorączkowemi pytaniami; nie czekając odpowiedzi, sam mówi:
— Ja już, proszę państwa, z górą lat 40 kołaczę się na obczyźnie. Państwo do Teheranu? A cóż, niezgorzej wam tam będzie; to niezły naród ci Persowie... Ja w Teheranie dziesięć lat przebyłem... A teraz już lat dwadzieścia kilka będzie, jak mieszkam w Trebizondzie. To mój syn, tu urodzony, Turek prawie, po polsku ledwie coś nie coś rozumie... matka tutejsza...
Nieprzerwanym potokiem płyną słowa. Stary Tomczyk ofiarował się nam z pomocą we wszystkiem, do czego może być użyteczny. Drepcze z nami, postukując kijem. Idziemy razem po zakupy, potem do hotelu.
Przez cztery dni nie opuszcza nas prawie, rozpromieniony, szczęśliwy, rozpytując o kraj, grzebiąc we wspomnieniach smutnycb i dalekich.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .