Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/40

Ta strona została uwierzytelniona.

od lat czterdziestu wielce pożyteczne dla ludzkości życie.
Ardas, mieścina, do której zajeżdżamy, ma jednę dość długą ulicę, na której znajduje się bazar i parę zajazdów. Można tu dostać gorącej strawy; jakiś obszarpaniec, pełniący funkcyę służącego, przynosi nam tłustej baraniny, pływającej w gęstym pomidorowym sosie. Jest tak obrzydliwa, że po paru kęskach wyrzekam się jej, mimo głodu. Pokoik dano nam długi i wązki, jak korytarz; ruszać się w nim niepodobna. Jakiś effendi, obdarzony litanią imion, z jakiej mógłby być dumny niejeden grand hiszpański, przychodzi w imieniu paszy (rodzaj burmistrza) dowiedzieć się, czy nam nie brak czego. Niestety, brak wszystkiego, lecz ani effendi ani pasza zaradzić temu nie potrafią. Gość nasz spędza z nami parę godzin na milczeniu, pełnem uśmiechów; następnego dnia o świcie zjawia się z pożegnaniem i ofiarowuje mi koszyk jabłek, najpiękniejszych, jakie zdarzyło mi się widzieć w życiu. Mieścina słynie podobno bardzo szeroko z tych znakomitych owoców. Dostałam też orzechów włoskich, obranych i nanizanych na nitki, jak paciorki różańca. Turcy — raz jeszcze to stwierdzam — zachowują się wobec podróżników nadzwyczaj gościnnie. Najmilszem wspomnieniem z tej podróży, które na zawsze pozostanie mi w pamięci, jest parodniowy pobyt w kilku tureckich domach.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Ardas, mżył deszczyk drobny, lecz gęsty, który przez dzień cały towarzyszył nam w drodze. Szare, zasnute chmurami nie-