Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/44

Ta strona została uwierzytelniona.

Bierze mnie ochota zadławić dziada. Rozumie się, że do Bajburtu już tego wieczora nie dojeżdżamy. Noc schodzi szybko ze szczytów, mrok spada nagły.
— Tu trzeba będzie się zatrzymać.
I Mustafa wskazuje mi biczem wielką fermę, otoczoną wiankiem drzew i dziwnie rodzinne kąty przypominającą. Już nie mam do niego żalu za zawód doznany. W fermie pulsuje jakieś silniejsze życie; ludzie krzątają się, z podwórza dochodzi gwar wesoły; widzę młode i uśmiechnięte dziewczęta w kostyumach armeńskich. Trafiliśmy więc do Armeńczyków.
Prowadzą nas do ogromnej izby, ciepłej i czystej; na kominie płonie ogień; w kącie, na ziemi szumi samowar. Wzdłuż ścian biegnie wysoko półka, zastawiona kwaśnem i słodkiem mlekiem. Uśmiechają się życzliwie gospodarze, przysuwają nam do ognia materace, których widzę w izbie kilkanaście.
Otacza nas osób ze dwadzieścia, zasypujących nas pytaniami, na które odpowiadamy głównie gestami. Wszyscy ludzie należą do jednej rodziny, wszyscy też, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni mają dość miłe fizyonomie i przyjemnie na nich patrzeć po czterodniowej kontemplacyi wdzięków Mustafy i Czerkiesa. Mieszkańcy fermy robią wysiłki, by nas zrozumieć i jaknajlepiej nam usłużyć. Swoją drogą kolacya ogranicza się na jajkach i mleku. Czuję, że wegetaryanizm nigdy nie znajdzie we mnie adeptki i że nad tuzin jajek zawsze przekładać będę jeden befsztyk. Nie prędko zadowolnię