Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/45

Ta strona została uwierzytelniona.

ten luksusowy kaprys; w górach Małej Azyi befsztyki są mytem.
Gdy zaczynamy zbierać się do spoczynku, przychodzi rozstać się z jednym jeszcze cywilizacyjnym „przesądem.” W opłakanych stancyach zajazdów pozostawaliśmy na noc sami. Dziś musimy dzielić izbę z całą rodziną naszych gospodarzy. Będzie nas w niej tylko dwadzieścia trzy osoby płci obojga. Przy strasznem zmęczeniu i na pustyni „przesądy” szybko znikają... Kładziemy się więc; nikt się nie rozbiera, my mniej niż inni.
Następnego dopiero ranka, po dwugodzinnem kołataniu się po zasypanych gęsto kamieniami rozdołach dobijamy do Bajburtu. Nie miasto to już, lecz stek brzydkich ruin, wiejących smutkiem i żałobą. Resztki murów obronnych świadczą, że była to niegdyś warowna forteca; teraz wszędzie gruzy, zwaliska, stosy głazów szarych. Przed miastem leży dawny cmentarz, z ziemi sterczą płaskie kamienie, świadczące, że to miejsce wiecznego wypoczynku. Przez ciasne uliczki do samego zajazdu, gdzie wypoczniemy nieco, biegnie za furgonem mnóstwo żebraków bezczelnie natrętnych, ohydnie brudnych, a świecących z pod łachmanów nędzą bezgraniczną, straszliwą. Gdy patrzę na te zagłodzone cienie pół zwierząt, pół-ludzi, ciężar grobowy spada mi na duszę i dławi ją bólem. Okropne widma oblewają naszą izbę... Ledwie damy jałmużnę jednym, zjawiają się drudzy; czerkies odgania ich, zupełnie zresztą bezskutecznie. Te wyciągnięte dłonie, te twarze wychudłe, lub skrofulicznie nabrzmiałe, wykrzywione