Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/66

Ta strona została uwierzytelniona.

dowie zasiedli w wąwozach i czatują na podróżników. To też towarzyszyć nam będzie oprócz oficerów i naszych zwykłych zapties, trzech nowych żołnierzy.
Młodsi adjutanci mają towarzyską ogładę; wysławiają się dość poprawnie po francusku, zajmują się nami z niezwykłą uprzejmością. Jeden z nich jest synem komendanta wojskowego straży granicznej. Wyruszamy zrana pod liczną eskortą; mogą nas Kurdowie napadać. Droga jest usiana licznemi żużlami pochodzenia wulkanicznego. Nic w tem dziwnego: naokół ze wszystkich stron widnieją wygasłe kratery. Martwa cisza zaległa powietrze. Spokojnie, szczęśliwie i cało dojeżdżamy przed nocą jeszcze do Karakiliss.
Miasteczko to niebrzydkie, o szerokiej głównej ulicy i względnie czystych domach. Skala moich wymagań po trzech tygodniach podróży spadła ogromnie, łatwo więc się zadowolnię. W Karakiliss istnieje kawiarnia, a w kawiarni nawet bilard. Tam nas tedy lokują i, zaledwie rozeszła się wieść o naszem przybyciu, odbieramy wizyty wszystkich przedstawicieli miejscowej inteligencyi: dwóch lekarzy wojskowych, aptekarz, inżynier i paru wyższych oficerów, którzy ofiarowują nam swe usługi.
Ledwie zdążyliśmy rozłożyć manatki, już przynoszą na olbrzymiej tacy 10 przynajmniej potraw, zwyczajem wschodnim podanych jednocześnie. Ucztę tę przysyła Haki-Basza, komendant granicy, ojciec owego młodego oficera, który nam towarzyszył. Inżynier i jeden z doktorów dostarczają znów pościel