Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/67

Ta strona została uwierzytelniona.

świeżej, czystej, której rozkosze ocenić dopiero mogą należycie ludzie oznajmieni z kurną chatą.
Mówiłam już o gościnności Turków i muszę się powtarzać, by stwierdzać nowe jej przejawy. W Karakiliss zatrzymują nas przemocą na dzień następny, dowodząc słusznie, że zwierzęta i ludzie gonią sił ostatkiem. Z domu komendanta przysyłają w południe i wieczorem posiłki tak obfite, iż połowy potraw nie tykamy. Tureckie przysmaki, któremi pogardziłabym w Paryżu, wydają mi się lepszemi nad najwykwintniejsze specyały od Parliard'a i z Café Anglais. Nowi znajomi nie opuszczają nas prawie, a piją znakomicie, nie pomni zgoła przykazań Mahometa. Koniaki, araki i mastyk[1] znikają błyskawicznie w otchłaniach ich gardła.
Karakiliss jest posterunkiem granicznym, gromadzącym dość znaczną ilość sił wojennych. Stoi tu zawsze załogą parę pułków, co nadaje miasteczku pozory życia. Istnieje nienajgorszy bazar, w którym czynimy kilka zakupów.

Wyruszamy dalej o szarym brzasku, lecz i doktorzy i oficerowie i inżynier czekają już przed kawiarnią, by nas pożegnać. Widzę małżonka naszej „hanum,” który przyjechał tu po nią. Postać to ordynarna, mrukliwa, barczysta i czerwona. Zamieniamy bez entuzyazmu parę zdań lakonicznych. Jutro staniemy w Bajazdyzie. Tam furgon nas opuszcza. Ztamtąd do Tebrysu marzyć nie można o jakichkolwiek pojazdach. Kręte ścieżynki, pnące

  1. Rodzaj anyżówki.