Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/79

Ta strona została uwierzytelniona.

tylko w chwili, gdy docieramy do miejsca noclegu by żądać zapłaty za urojone usługi.
Sypiamy, a częściej przesiadujemy noce, na poły drzemiąc, w spotykanych po drodze chatach osad kurdzkich lub armeńskich. Tak ciasno w tych lepiankach, że nieraz nie ma gdzie rozłożyć jednego materaca. Gospodarz, cała ich rodzina, zaptiès, czerwadarzy i my ciśniemy się na przestrzeni kilku metrów kwadratowych. Środek izdebki zajmuje ognisko, utworzone z kilku kamieni, ułożonych we wgłębieniu ziemnej podłogi. Zaduch w tych norach panuje okropny, tyle tam wilgoci, stęchlizny, tyle ludzkich oddechów. Tafelki nawozu palą się zwolna, napełniając izbę swędem i dymem.
Lecz więcej nad wszystkie niewygody dokuczają nam czerwadarzy. Nie wiem kiedy i czy wogóle ci ludzie sypiają. Zajeżdżamy do wiosek, gdy noc już dawno zapadła; około 11-ej nastaje względna cisza, którą przerywa tylko chwilami ryk nieznośny osłów; w każdym razie układamy się, jak możemy, do spoczynku. O 12-ej czerwadarzy zapalają najspokojniej świecę i kurząc niemiłosiernie czybuki, szwargoczą hałaśliwie swą gardłową gwarą. Mimo potwornego wyczerpania i znużenia nie możemy spać przy tym kiermaszu. Około 3-ej zrana zaczynają wykrzykiwać nad nami, wołając, byśmy zbierali rzeczy i gotowali się do drogi.
Gwiazdy migocą jeszcze na niebie, kiedy już wyruszamy z noclegów. Przeziębli do szpiku kości, połamani, zbici, wpadamy w jakąś martwą apatyę, nie wierząc już, że skończą się te dni męczeństwa. Ani noclegi z bydłem, ani spieranie w lodowatych