Strona:Podróż Polki do Persyi cz. II.pdf/122

Ta strona została uwierzytelniona.

Wykrzykuję mu w irytacyi:
— Głupi jesteś! Masz mi przywieźć od pana sto tomanów (500 franków).
Abbas odpowiada dumnie:
— Ja mam sto tomanów! Ja mam więcej!
Przyszedł bez grosza, jest u nas od 15-tu miesięcy, a pobiera 25 franków miesięcznie. Imponuje mi naiwnością i pogodą, żadnym wyrzutem sumienia niezakłóconą, z jaką przyznaje się do swych łupiestw!
Jednak i Abbas, i Jahu Armeńczyk, mistrz nad mistrzami w sztuce przywłaszczania sobie cudzego dobra, i cała ta czereda próżniaków, stanowiąca służbę perską, przywiązuje się szczerze do swych państwa frengi, czy Persów; trudno też zachować o nich złe wspomnienie.
Nie zapomnę nigdy, że kiedy parokrotnie byłam ciężko chora, biedny mój, niedołężny Abbas z własnej inicyatywy rozkłada na noc swe szmaty pod oknem (Abbas sypia w domu), ażeby na wszelki wypadek pośpieszyć mi z pomocą; że ten próżniak, który zwykle pół dnia drzemie i wszystko robi usypiając, wślizguje się, jak cichy cień do pokoju już o 5-ej zrana, przynosząc świeży lód (wiedział, że na niego czekałam z upragnieniem) i wrzący samowar.
Około godziny 10-tej cała służba przychodzi codziennie dowiedzieć się o moje zdrowie.
Cztery postacie ustawiają się rzędem przy progu: Jahu, Abdullah, Abbas i stangret. Głowa