Strona:Podróż Polki do Persyi cz. II.pdf/135

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie przypominam sobie, czy mówiłam już, że wszyscy Persowie, biedni czy bogaci, namiętnie jedzą surowe ogórki, nie zadając sobie, rozumie się, trudu obierania takowych. Zajadają też surowe śliweczki, które otrząsają z drzew, gdy zupełnie jeszcze są zielone, śliweczki gorzkie i kwaśne nad wyraz. Sprzedają je nawet w bazarze... Nie potrzebuję dodawać, iż parę szklanek „raki” kończy najczęściej śliwkową ucztę.
O ile stosunki z cywilizowanymi Persami mogą być nawet przyjemne, o tyle rozpaczliwą jest konieczność przyjmowania u siebie różnych na pół dzikich ekscelencyj.
W parę miesięcy po wstąpieniu na tron Muzaffer-Eddina mąż mój zmuszony był zaprosić dwóch takich świeżo przez nowego monarchę upieczonych dostojników. Nazwiska mieli ci dygnitarze nieskończone. Gdy mówię nazwiska, właściwiej byłoby powiedzieć tytuły, gdyż nazwiska są tu wynalazkiem nieznanym; istnieją tylko imiona i tytuły, a niektóre z tych ostatnich tak niepomiernej długości, że uczyć się ich trzeba mozolnie.
Kiedy zgromadzi się kilku panów, z których jeden nazywa się Hadżi-Zejnal-Abeddin-Khan-Moil-oi-Atteba, drugi Mirza-Seid-Ahmed-Nasrul-Atebba, trzeci inaczej jeszcze, nadzwyczaj trudno cudzoziemcowi znaleźć w tem imię i wiedzieć, co jest tytułem.
Dwie grube, tłuszczem lśniące postacie, wyglądające na rzeźników, przybywają w otoczeniu pół tuzina sług na godzinę przynajmniej przed chwilą na obiad oznaczoną. Po francusku nie mówią