Strona:Podróż Polki do Persyi cz. II.pdf/140

Ta strona została uwierzytelniona.

całej kolonii francuskiej letnią rezydencyą, wioszczynę o nędznych błotnistych chałupkach i wielkich zacienionych ogrodach, w których sączą się strumyki źródlanej wody.
Mój dom w Tedżryszu. Cztery brzydkie izby, całe we drzwiach szklanych. Lecz z bolakhaneh mam widok przepiękny. Ściana okien patrzy na ogród dziki, wielki, zapuszczony; drzewa owocowe i winograd kryją się pomiędzy platanami, topolami i jujubami; granaty roztwierają gorące, krwawe kielichy. Trawa zarasta drogi i ścieżki, wytryskują z niej krzaki lilij czerwonych. Ogród to bez muru, bez żadnej od włóczęgów, rabusiów i złodziejów ochrony; nie należy ich się jednak obawiać, ani strzedz przed nimi w miastach i wsiach Persyi.
Za ogrodem idzie drugi ogród, za drugim trzeci, cały szereg ogrodów; wszystkie biegną ku łańcuchowi Elbursu, ostatni u stóp gór się ściele. Dalekie wierzchołki iskrzą się brylantami śniegów, wiją się po nich strumienie wężowatą wstęgą roztopionego srebra; w słońcu mieni się turkusowa kopuła meczetu, zawieszonego w kępie zieleni na stromym stoku góry; mała wioszczyna tuli się do świętego przybytku. Stada owiec znaczą się ciemną, ruchomą, falującą plamą; w kryształowo przezroczystem powietrzu każde drzewo, każda ścieżka, każdy załam gór i cień każdy rysują się tak wyraźnie, jak gdyby te góry tuż przy nas, tuż za ogrodem były.
W ogrodzie, pomiędzy drzewami, wieśniacy, dom ten nam odnajmujący, rozłożyli namiot, a naokół niego całe swe gospodarstwo; wygląda to na obozowisko cygańskie. Na fajerce drzewnego wę-