Strona:Podróż Polki do Persyi cz. II.pdf/145

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz już wyjeżdżamy w góry Elbursu i pniemy się po stromych ścieżkach, równie okropnych, równie niebezpiecznych, równie zarzuconych kamieniami i pełnych wybojów, jak drogi gór Małej Azyi. A jest to przecież niby trakt pocztowy; tędy przybywają do Persyi wszyscy Europejczycy. Od roku pracuje tu gorliwie nad reperacyami i ulepszeniami jakieś towarzystwo belgijskie, czy niemieckie; zdaje mi się jednak, iż tych ulepszeń nie odkryłby najdokładniejszy mikroskop.
Dotarłszy do najwyższego punktu tej części Elbursu, zwanego wąwozem Kharzanu, stajemy na chwilę, by okiem ogarnąć krajobraz. Ostatni to szczyt, z którego dojrzeć możemy płaskowzgórze Iranu. Tam daleko Kazbin, opuszczony dziś zrana, znaczy się ciemną plamą; na zachód od niego potężny wierzchołek Tronu Salomona (4,800 metrów) iskrzy się w bieli śniegów srebrzystych, na wschodzie Sawalan (4,400 metrów), jeden z legendowych przytułków arki, na południu łańcuch gór Karaganu zamyka horyzont siną linią falujących wzgórzy.
Ledwie minęliśmy wąwóz Kharzanu, wchodzimy w jakąś szczelinę, w której chwyta nas z wściekłą siłą wiatr tak zimny i tak przejmujący, iż mrozi poprzez pośpiesznie nałożone okrycia. Kapelusz mego maleństwa, które jedzie konno ze służącym, siedzącym z tyłu, leci w przepaść, szczęściem, iż w podręcznych walizkach są inne. Wicher dmie i wyje z szalonym impetem, oddech tłumi i mowę tamuje. Nie darmo nazywają tę szczelinę „wąwo-