Strona:Podróż Polki do Persyi cz. II.pdf/152

Ta strona została uwierzytelniona.

obu otaczają liściaste lasy, piękne, jak lasy gór Gilanu: dojrzewają w nich pomarańcze i granaty, zielenieją wiązy, platany, mimozy, topole.
Gdy z rzeki w jezioro wpływamy, przewoźnicy odrzucają sznury i zaczynają wiosłować. Jest ich sześciu; płyniemy szybko bez najmniejszego wstrząśnienia po gładkiej i niezmąconej fali wód Murd-abu.
Znów gwar, zgiełk, zamieszanie i krzyki nieludzkie; jesteśmy już w zatoce, już wylądowywujemy. Szarpią nas tuziny nowych obdartusów, wydzierając sobie nasze bagaże i pędząc z niemi do zajazdu.
Przez otwarte okna izby widzę kołyszący się na morzu spokojnem, sinem i wysrebrzonem w słońcu, okręt kompanii „Cansare et Mercure,” który za kilka godzin daleko nas ztąd ku Europie powiezie.
Pod oknem staje derwisz wędrowny z nastroszoną głową, pałką jak maczuga w ręku i siekierką o dziwacznych rysunkach, zawieszoną na ramieniu, uśmiecha się do mnie życzliwie, wyciągajęc rękę.
Żal za tym rozsłonecznionym, a pełnym tak oryginalnego, tak odrębnego wdzięku Iranem, który zachował całą wewnętrzną poezyę wieków ubiegłych, w którym oko napawa się czarodziejskiemi obrazami życia i natury, niezatarte zostawiającymi wspomnienie, żal ostry i głęboki ściska mi serce w chwili, gdy rzucam srebrną monetę w wyciągniętą rękę derwisza, polecającego mnie łasce Allaha.