ustach, a tych co mają słyszeć po uszach. Nie mniej potrzebują tych budzicieli kiedy wychodzą, aby im dawali małe uderzenia na oczy, bo przez swoje roztargnienie mogą co moment wpaść w przepaść, strzaskać sobie głowę o słup, trącać chodzących na ulicy, lub przez tychże w rynsztok zostać wywróconemi.
Te uwagi były niezbędnie potrzebne, aby nie zostawić czytelnika w zdumieniu w jakiem ja się z przyczyny dziwnego postępowania tych ludzi znajdowałem, kiedy mnie na szczyt wyspy, do pałacu Królewskiego prowadzono. Podczas jakeśmy tam szli, przewodnicy moi zapominali często co mieli czynić, i zostawiali mnie samemu sobie aż budziciel ich obudził; ani postać moja, ani ubior cudzoziemski, ani krzyki mniej roztargnionego od nich ludu, nie sprawiały na nich najmniejszego wrażenia.
Nareszcie weszliśmy do pałacu i do sali audyencyonalnej. Król siedział na tronie otoczony najdostojniejszemi osobami. Przed tronem stał wielki stół, zastawiony globami ziemi i nieba i mnóstwem instrumentów matematycznych. Król nie spostrzegł nas wcale, chociaż wielki zrobił się hałas przez wejście ze mną wielu do dworu należących: był wtenczas mocno zagłębiony w jednym problemacie, i całą godzinę musieliśmy czekać aż go rozwiązał. Na każdej stronie stał koło niego paź z grzechotką, i gdy widzieli że już nie jest zajęty, uderzył go jeden łagodnie w usta drugi w prawe ucho. Porwał się wtedy jakby ze snu