Częściej, niż można uniknąć w złej dobie,
Walać się w takiem towarzystwie brzydkiem?
To nie zaszczytnie ani też z pożytkiem!
Lepszy już zawsze, ma biedna hołota,
Ten komu w worku nie zabraknie złota.
Wszędzie, gdzie skutek widział pożyteczny,
Odrazu bywał pokorny i grzeczny.
Pośród braciszków — w nikim cnota taka —
Za najlepszego uchodził żebraka.
Czynsz klasztorowi, bywało, wciąż płaci,
By mu w okręgu nie żebrał nikt z braci.
Choć biednej wdowie nie stało trzewika,
Swem «in principio» tak jej w duszę wnika,
Że grosz ostatni daje mu niezwłocznie —
Więcej, niż z pensyi, miał z tych targów rocznie.
Jak psiak, tak szczekał, gdy był rozsierdzony;
Stąd powaśnione umiał godzić strony;
Przy takich sprawach któż w nim poznał wtedy
Tego braciszka, żebrzącego z biedy?
Istny kanonik, papież oczywisty,
Ornat na siebie brał gruby, wełnisty,
Sterczący wokół niby dzwon — prawdziwie!
Coś też pod nosem mruczał pożądliwie, —
Także w nim były te angielskie dźwięki
Szczególnie słodkie. A gdy brał do ręki
Harfę po śpiewie, zwykł przymrużać oczy,
Jak drgają gwiazdy śród zimowej mroczy.
Hubertus zwał się ten mnich przewielebny.
Nie brakło również poczciwej kobiety
Z pod Bath, a tylko coś głuchej, niestety!