Liść zżółkły, ogniem suchotniczym zlany
I pada, martwy; ty, co oziminę,
Wiedziesz na łoże śnieżyste, gdzie łany
Wypoczywają, niby trupy sine
W grobach, bezwładne, aż w swój róg uderzy
Wiosna, twa siostra, w lazurów godzinę
I w ową ziemię, co uśpiona leży —
Do żeru ptactwo zbudziwszy po niebie —
Wleje swą barwę i swój zapach świeży:
Duchu wszechbytny, którego dłoń grzebie
I wskrzesza z mogił — słuchaj: wzywam ciebie!
O ty, którego prąd, pośród przestworza
Zrywa, jak liście, szmaty chmurnych mgławic
Z chwiejnych gałęzi niebiosów i morza —
Są to anioły deszczu i błyskawic:
Na jasnem licu twej powietrznej fali,
Jak włos, rozczochran nad czołem tych krwawic,
Menad — gdy skroń ich płomieniem się pali —,
Rozwiewa burza, krocząc, bujne sploty,
Że giną hen! aż w zenitowej dali!
Ty skargo roku, co z swymi obroty
W grobie tej nocy dzisiejszej się grzebie —
Z mgieł i wyziewów rozpięte namioty