A tam Byt jakiś skrzydłami miesiąca
Skroń jego chłodzi i w te szepce głosy:
Nasza nadzieja, troska, miłość wrząca
Jeszcze nam żyje! Jedwabniste włosy
Tych jego powiek, jak kwiat senny w rosy,
Ubrał sen jakiś w łzę, co z duszy płynie!
Anioł upadły, co rzucił niebiosy —
Raj utracony!... Ach! on nie wie ninie,
Że zeń jest łza, co, czysta, jak mgławica, ginie.
Tam jakaś postać niby z urny złotej
Leje mu balsam na te wargi szklane!
Tam byt mu inny wiąże swoje sploty,
W łzach lodowatych, by w perłach, skąpane,
W skrzący dyadem; tam znów inne, ranę
Nieukojoną mając w sercu, strzały
I łuk swój łamią, jakby przekonane,
Że większą boleść mniejszą pokonały,
I tłumią skry, co ogniem zimne lica zlały...
I jeszcze jeden blask na usta spływa,
Z których oddechu czerpał niegdyś siłę,
Aby przeniknąć rozumu przędziwa
I przeszyć serce, pragnieniem opiłe,