Tu leżał on martwy śród mglistej zawiei,
Lecz z słodkim na ustach uśmiechem nadziei;
A ztamtąd — gdzie czyste i jasne lazury,
Jak gwiazda lecąca, spadł głos jakiś z góry:
Excelsior!
1855.
Po tylu pożegnaniach, jeszcze pożegnanie,
I po łzach tylu, nowe łzy w źrenicy!
Znów cząstka duszy mojej tu zostatnie,
Jak już została w każdej okolicy,
Gdzie mnie poniosło wygnanie!
Gdybym żył długo w puszczy bezludnej — to może
Na świat wracając, rzucałbym z wzruszeniem
Każde urwisko i każde bezdroże,
Płakał nad każdem drzewkiem i kamieniem;
A cóż nad ludźmi — o Boże!
Będęż złorzeczył niebu, że mi dało w łono
Serce, co kochać i pamiętać umie? —
Zimny samolub szczęśliwszym jest pono;
Obcy tłumowi, chociaż żyje w tłumie,
Idzie gdzie wiatry powioną!
O! nie — głos mój nie sarkać, błogosławić będzie,
Bom czuł roskosze dla tamtych nieznane,
Bom miał przyjaciół, co w czułym popędzie,
Uścisk uściskiem — i za łzy wylane
Łzami płacili mi wszędzie!
Więc bez skargi wychylę ten kielich goryczy;
Ni serce we mnie ni duch nie upadnie —
Bo pod trucizną jest kropla słodyczy,
Co za cierpienia wytryśnie mi na dnie —
I ból, pociechą odliczy!