I jak łódź, długo więziona w przystani,
Zerwawszy łańcuch, buja po otchłani,
I skał niepomna ukrytych pod wodą,
Zgubną swawolę nazywa swobodą,
Tak lud nasz wybiegł w bezdroża manowców;
A więc Ty Panie, coś strażą wędrowców.
Tę łódź błądzącą, do brzegu nakieruj.
My jej wioślarzem — a Ty Panie steruj!
Inni znów, ślepą trapieni bojaźnią,
Wrogu hołdują, z wrogiem się przyjaźnią;
Jadem powolnym krąży w nich zepsucie.
Pycha w nich piątrzy a trawią ich chucie.
Jeźli się skruszą, to sercem niecałem;
Jeźli się zerwą, to krótkim zapałem;
Niezdolni wznieść się do żadnej ofiary,
Popchnięci, w przyszłość idą — lecz bez wiary!
Słabe to duchy! Marne samoluby!
Syny to ciała, frymarki, rachuby!
U nich to wielkie, co stoi przed twarzą,
To tylko ciężkie, co na dłoni zważą.
Kiedy ich matka z grobu wstaje wskrześnie,
Oni wołają: Zawcześnie! zawczesnie!
I każą biednej aż do jutra czekać,
A sami będą przed jutrem uciekać.