I przez komnaty przechodził mnogie,
Na ścianach lśniły kamienie drogie
Ujęte w sztuczne oprawki;
A kiedy oczy wzniósł ku powale,
Zadrzał z podziwu — miast niej, zuchwale
Wisiały szklanne sadzawki!
W sali tronowej siedział dumny,
Około tronu białe kolumny
Aż w niebo parły swe głowy;
Damokles patrząc na te przepychy
Ukląkł olśniony, — do syna pychy
Takiemi przemówił słowy:
»Potężny królu! bogów kochanku!
Twe czoło ciągle w bezwiędłym wianku
Godowe ozdabia kwiecie;
Budzisz się, żeby usnąć w rozkoszy,
A myśl o jutrze snu ci nie płoszy —
Tyś najszczęśliwszy na świecie!
Na tobie panie! potwór zawiści
Zamysłu swego nigdy nie ziści,
Bo ty wytępiasz go w jądrze.«
Tu urwał mędrzec, co żył nie błądząc,
Damokles mędrzec — lecz z tych słów sądząc
Nie bardzo przemówił mądrze.
Tyran się zaśmiał i odrzekł na to:
»Niechże cię moją obloką szatą,
Na moje złożą posłanie,
Co tylko każdy zmysł twój zapragnie,
Niech do twej woli zaraz się nagnie,
A z jutrem zmienisz swe zdanie.«