Strona:Poezje Teofila Lenartowicza1.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

I na raz jak daleko sięgną wrogów szyki,
Po wszystkich liniach dzikie podnoszą się krzyki...
Zazgrzytały bagnety w blasku słońca białe,
I pędzą szybkim krokiem jak fale na skałę....

I jako fala morska co się w biegu pieni,
Rozbija pierś wzburzoną o stałość kamieni,
Tak szeregi Moskali, powitane strzały,
Jak prędko się rzuciły, prędzéj odpadały...

Rozbite dzielnym ogniem walecznéj piechoty,
Na głos bębna moskiewskie znów się wiążą roty:
Karabin naprzód sterczy, szumi dzikie hura!
Z pod nóg lecącéj hordy wstaje pyłu chmura,
Już blisko, ziemia jęczy pod ludzkiemi stopy,
Już twarze ich rozpoznać patrząc z nad okopy;
Blade, zęby ściśnięte lub otwarte wrzaskiem...
Poczernieli od dymu, okurzeni piaskiem.
— Ognia!... i jako szuler gdy karty rozłoży,
Linja trupów się kładzie, straszna jak gniew boży;
Cofają się, wracają, w straszliwym nieładzie,
Szczękły cyngle walecznych... nowy wał się kładzie.